niedziela, 22 grudnia 2013

17. Wpadki

 Nie chciałam wracać z powrotem do Hogwartu. Święta spędzone z moimi opiekunami sprawiły, że nagle znów poczułam się taka... czyjaś. Im mogłam w końcu wyrzucić wszystkie rozterki i żale, jakie narodziły się we mnie, odkąd po raz pierwszy spotkałam Harry'ego. Papa oczywiście uprzednio rzucił jeszcze parę zaklęć zabezpieczających, dzięki którym nic już nie blokowało mnie od środka.

 Dokuczały mi jedynie noce. Oprócz tego, że potwornie bałam się kolejnych, potwornych koszmarów, ciągle wracała do mnie opowieść o zmarłym dziecku Lary i Adriana. Złoty naszyjnik od rodziców dodawał mi jednak ogromnej siły i otuchy. Wieczorem, poprzedzającym mój powrót do szkoły, postanowiłam sobie pewną rzecz: wykorzystam swoją znajomość z Cameronem, by zdobyć jakieś informacje o jego ojcu.

~*~
- I pamiętaj, kochanie, by się nie przemęczać – dodała Maman, spoglądając na mnie z troską.

 Nadszedł nieubłagany czas definitywnego zakończenia spokojnej, świątecznej sielanki. Za kilka minut, według harmonogramu powrotu ustalonego przez wyznaczonych do tego nauczycieli Hogwartu, miałam znaleźć się na terenie szkoły. Moje bagaże zostały zabrane i przetransportowane do odpowiedniego dormitorium już wczesnym rankiem.

- Wiem, że jest ci ciężko, Caroline – Papa poważnie spojrzał mi w oczy – ale nie jesteś z tym sama. Teraz, gdy wraz z Larą możemy pracować w Zakonie, mam zamiar poważnie porozmawiać z Dumbledorem przy pierwszej lepszej okazji o tym jego pomyśle. To nie może dalej tak trwać! Ty cierpisz, a trzeba jeszcze pomyśleć o biednym Harrym. Im dalej w las, tym więcej drzew. Już teraz wiele spraw jest przed nim ukrywanych. Ma prawo mieć chociaż świadomość, że jest przy nim bliska mu osoba.

 Zaintrygowana spojrzałam na Adriana. Na pewno musiał wiedzieć dużo więcej, niż ja. Zaciekawiła mnie sprawa tych „wielu spraw” trzymanych w tajemnicy przed moim bratem.
 Poza tym, naprawdę wzruszyło mnie to, że moi opiekunowie, tak samo jak ja, pragną zakończyć tą całą zabawę w chowanego, która w przeciwieństwie do tej popularnej gry, nie niosła za sobą niczego zabawnego.

 Tylko człowiek bez sumienia może mieć radość z okłamywania najbliższej mu osoby...

 Z westchnieniem przytuliłam się do Papy, wdychając znajomy zapach jego ulubionej wody po goleniu. Z równą przyjemnością chwilę później rozkoszowałam się wonią perfum Maman. Nienawidziłam się z nimi żegnać. Nawet fakt, że mieszkali teraz na terenie Wielkiej Brytanii, nie poprawiał mojego nastroju.

- Już czas, skarbie.

 Pociągając głośno nosem i ocierając samotną łzę, która spłynęła po moim policzku, spojrzałam na malutki, płócienny woreczek z proszkiem Fiuu. Wzdrygnęłam się na myśl tego, co za chwilę będzie mnie czekać.
 Kątem oka dostrzegłam porozumiewawcze, rozbawione spojrzenia wymienione przez opiekunów, lekko zamglone łzami – oboje wiedzieli, że nigdy nie przepadałam za tego typu podróżami.

- Miejmy to już za sobą – mruknęłam pod nosem, biorąc garść magicznego pyłu.

 Całą swoją uwagę skupiłam na pomarańczowych językach ognia płonącego w kominku. Cicho wzdychając, cisnęłam w nie proszek będąc następnie świadkiem spodziewanej zmiany koloru płomieni na szmaragdową.

 Jak zawsze, obawiając się najgorszego z możliwych bólów związanego z poparzeniami, wskoczyłam w sam środek paleniska i, posławszy uprzednio ostatnie pożegnalne spojrzenie w kierunku opiekunów, zacisnęłam mocno powieki jednocześnie starając się jak najwyraźniej wypowiedzieć nazwę celu mojej podróży:

- Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie!

 Zawsze podczas podróży Siecią Fiuu miałam mocno zamknięte oczy, toteż nie wiedziałam jak takie przemieszczanie się wygląda w rzeczywistości. Nie miałam z nim zbyt miłych skojarzeń i myślałam o tym z równie mocną niechęcią, jak o podróżach za pomocą świstokliku.

 W ułamku sekundy poczułam jak nieprzyjemne wirowanie ustaje. Coś mocno mną szarpnęło, a ponieważ nadal nie miałam otwartych oczu, poczułam tylko bolesne zderzenie z twardą powierzchnią. Był to nieodłączny element tego typu podróżowania, jednak, nie wiadomo dlaczego, nagle dziwnie mnie on zaskoczył. Zapominając o wszelkich zasadach, obowiązujących podczas przemieszczania się Siecią Fiuu, otworzyłam usta, by krzykiem dać upust nagromadzonym emocjom i w oka mgnieniu poczułam jak napełniają się one nieprzyjemnym w smaku popiołem.

 Z trudem powstrzymałam się od zwymiotowania. Wyczerpana nie miałam nawet sił, by unieść powieki i podnieść się z podłogi. 
 Bez wątpienia byłam w Hogwarcie. Marmurowa posadzka, na której leżałam, była znajomo chłodna w zetknięciu z moim ciałem, a do moich uszu dolatywały strzępki wesołych pogawędek Hogwartczyków. Z pewnością musiałam być niezłym widowiskiem dla osób przechodzący obok mojego, bezwładnie rozłożonego na podłodze, ciała.

 Nie miałam pojęcia ile czasu upłynęło, nim zebrałam w sobie wszystkie siły i powstałam na równe nogi.
Krzywiąc się na widok grubej warstwy sadzy pokrywającej większą część mojego stroju, podziękowałam Merlinowi, że zrezygnowałam jednak z ubrania szkolnego mundurka.

 Znajdowałam się w jednym z pustych i przestrzennych korytarzy bocznych. Był on dosyć jasny dzięki olbrzymim oknom, w których nie wisiały jakiekolwiek firany lub zasłony. Pod drugą ścianą stało dwanaście ogromnych, kamiennych kominków w kształcie głów lwa, węża, borsuka i orła i znów lwa, węża, borsuka i orła – tak od początku tego opustoszałego miejsca aż po sam jego koniec.

 Pierwszy raz byłam w tej części zamku i zastanawiałam się, czy postawione tutaj kominki służą tylko do podróżowania Siecią Fiuu, czy też może są one jakimś źródłem ciepła, dzięki któremu wszystkie osoby znajdujące się na terenie zamku nie zamieniają się w rzeźby lodowe w najbardziej mroźnym okresie roku.
 Dosyć długą chwilę zajęło mi zorientowanie się w otaczającym mnie terenie i uzmysłowienie sobie, że zaraz za stojącymi przede mną drzwiami znajduje się ostatnie kilkanaście metrów do Wielkiej Sali.

 Na samą myśl o tym miejscu zdałam sobie sprawę, czego dotyczy charakterystyczny dźwięk wydawany przez mój żołądek. Przypomniałam sobie, że zapomniałam zabrać ze sobą, przygotowanego przez Maman, drugiego śniadania.

- Czyli znów nici z krewetek – westchnęłam cicho, po czym ruszyłam w stronę potężnych, drewnianych drzwi ze srebrnymi, haczykowatymi klamkami.

 Kolejny korytarz był już znacznie bardziej zaludniony. Z ulgą spostrzegłam, że nie tylko ja nie jestem ubrana w strój szkolny i co niektórzy również mają twarze, dłonie lub niektóre części garderoby naznaczone okropnym popiołem.
 Na wszelki wypadek otrzepałam jeszcze raz przód swojego wełnianego ponczo w odcieniu soczystej zieleni i już miałam iść do miejsca, w którym za godzinę miał odbyć się lunch powitalny, gdy moją uwagę przykuła grupka pierwszaków stojąca tuż obok starego składziku na miotły, który, ku nieuwadze starego, zgrzybiałego Filcha, zawsze był otwarty. To właśnie tam bracia Rona przechowywali co niektóre swoje eksperymenty, łobuzy chowały się po wyrządzeniu jakiejś psoty, a uczniowie, którzy zapomnieli wykonać pracy domowej, ukrywali się tam, by tuż przed lekcją wykonać karykaturę referatu bądź prowizoryczne doświadczenie.

 Poczułam jak moje czoło przecięła pionowa zmarszczka, gdy uważnie zaczęłam studiować twarze, stojących w zwartym kółeczku, jedenastolatków.
 Szybko go rozpoznałam. Stał bardziej na uboczu i z obojętnością przysłuchiwał się rozmówcom, rzadko dodając jakąś uwagę od siebie.

 Musiałam zaryzykować...

 Zupełnie zapominając o głodzie, zdecydowanie ruszyłam w kierunku dzieciaków. Nagle stanęłam raptownie, mało nie przewracając przy tym jakiejś Puchonki. 
 Przecież tam znajdowali się sami mali Ślizgoni – nie mogłam ot tak, swobodnie do nich podejść, grzecznie przeprosić i poprosić Camerona, by zechciał ze mną przez chwilę porozmawiać. Nawet biorąc pod uwagę temat, jaki chciałam poruszyć, ta rozmowa zdecydowanie wymagała zupełnego odosobnienia.

 Składzik!, pomyślałam z ulgą.

 Niezupełnie świadoma swoich czynów, wyśledziłam nieopodal małą Gryfonkę przeglądającą najnowszy egzemplarz Proroka Codziennego.

- Pożyczysz na chwilę? Muszę coś sprawdzić. Oddam ci później, dzięki – słowa te wypowiedziałam machinalnie, ciągle nie odrywając wzroku od grupki Ślizgonów w obawie, że mogliby mi nagle uciec.

 Nie czekając nawet na pozwolenie lub jakąkolwiek inną reakcję dziewczynki, wyrwałam jej z rąk pismo, po czym, otwierając je na pierwszej lepszej stronie, zasłoniłam sobie nim twarz, udając wielce zaczytaną i ruszyłam w stronę trzynastolatków.

 Gdy przechodziłam obok nich, serce na moment przestało mi bić i zamarło w klatce piersiowej. 
Na całe szczęście, dzieci tak pogrążone były w zdawaniu relacji ze swoich „niecnych popisów” wyczynianych w trakcie świąt, że żadne, z Cameronem na czele, nie zauważyło, jak przemknęłam tuż za ich plecami i wślizgnęłam się do małego, ciemnego pomieszczenia.

 Skrzywiłam się, gdy do moich uszu dobiegło skrzypienie dawno nienaoliwionych drzwi, a w nozdrza uderzył zapach brudu i stęchlizny.
 Przez specjalnie stworzoną szparę obserwowałam sylwetkę małego Lizzyla, który stał dosłownie naprzeciw mnie. Zastanawiałam się, jak tu zwrócić na siebie uwagę.

 Może liścik?

 Zaczęłam przeszukiwać kieszenie, ale nie znalazłam w żadnej nawet najmniejszego skrawka papieru. Możliwe, że gdybym przeszukała składzik, znalazłabym jakąś kartkę, jednak nie chciałam takimi wygłupami marnować czasu.

 Zawołać?

 Pomysł wydawał się jeszcze bardziej głupi od podrzucenia Ślizgonowi wiadomości, jednak, nie potrafiąc znaleźć innych możliwości, z westchnieniem wyciągnęłam z tylnej kieszeni spodni różdżkę.

 Upewniwszy się, że uwaga dzieci dalej skupiona jest na pyzatym brunecie, który opowiadał o tym, jak to, ku radości swojej ciotki, torturował szczura siostry, wyciągnęłam rękę z magicznym patykiem przed siebie i lekko dźgnęłam Camerona w plecy.
 Musiał jednak nic nie poczuć, więc zrobiłam to po raz drugi. Później trzeci. Za czwartym razem, chłopak w końcu zareagował, ale zamiast odwrócic się w moim kierunku, po prostu uniósł lewą rękę i mocno pacnął swojego towarzysza w tył głowy.

 Usta same otworzyły mi się szeroko z zaskoczenia, a różdżka mało nie wypadła z rąk, gdy obserwowałam jak chłopcy wymieniają między sobą obraźliwe uwagi i pewnie skoczyliby sobie do gardeł, gdyby nie rozdzielił ich pulchny kat szczurów.
Grubiutki kolega Lizzyla sprawił, że Cameron nie stał już idealnie zwrócony do mnie plecami. 

 Jęknęłam ze zrezygnowaniem i już miałam dać za wygraną, gdy uderzyła we mnie nowa dawka zapału i adrenaliny.

 Ten, kto nie ryzykuje, później żałuje!

 Gdy chłopcy znów pogrążyli się w rozmowie, zmniejszyłam bardziej szparę, po czym, najciszej jak tylko potrafiłam, zaczęłam nawoływać jedenastolatka.

- Do diabła, Cameron! – Syknęłam trochę głośniej po nieudanych wcześniejszych próbach.

 W pewnym momencie dotarło do mnie, że zachowuję się zbyt gwałtownie i odruchowo przykryłam sobie usta dłonią, obiecując nie wydać z siebie już najmniejszego dźwięku.

 Dalej obserwowałam Camerona, który wyraźnie znudzony trwającą rozmową, zaczął rozglądać się dookoła. Nagle jego wzrok spotkał się z moimi oczami. Przez chwilę bałam się, że chłopak krzyknie z zaskoczenia. On jednak stał nieruchomo, wpatrując się we mnie oczami wielkości spodków od filiżanek. Dopiero po dłuższej chwili, sprawdziwszy uprzednio czy żaden z jego towarzyszy nie zauważy zniknięcia jednego z członków konwersacji, wolno zaczął posuwać się w stronę mojej kryjówki.

 Gdy znalazł się już wewnątrz pomieszczenia spowitego mrokiem, grając na czas, znów dobyłam różdżki, mając w planach oświetlić trochę otoczenie.

- Lumos – szepnęłam obserwując jak z różdżki wystrzeliwuje nieduży snop światła.

 Młody Lizzyl poszedł za moim przykładem i już po chwili mogliśmy wzajemnie obserwować grę emocji wymalowaną na naszych twarzach.
 Żadne z nas nie chciało rozpocząć rozmowy, aczkolwiek byłam świadoma, że to ja powinnam wypowiedzieć pierwsze słowa. W końcu kto inny zmusił Ślizgona do ukrycia się w tym miejscu...

- Będziemy teraz się uczyć? – Chłopak pustym wzrokiem śledził moją twarz, oczekując prędko udzielonej, treściwej odpowiedzi.

 Pokręciłam przecząco głową, po czym wysiliłam się na lekki uśmiech.

- Sprawdziłam twoje prace. Robisz postępy – odruchowo chciałam sięgnąć torby i wyjąć z nich wcześniej sprawdzony plik notatek, gdy przypomniałam sobie, że wszystkie moje rzeczy znajdują się na górze; spojrzałam na niego przepraszająco. – Wybacz, nie mam ich teraz przy sobie.

 Młody Ślizgon tylko skinął głową, po czym wymamrotał coś niezrozumiale.

- Nie chcę już twojej pomocy, Caroline – powiedział wyraźniej, gdy poprosiłam go o powtórzenie. – Robert... On chyba coś podejrzewa. Ciągle mnie śledzi, a ja chcę mieć spokój. Rozumiesz mnie?

 Teraz ja jedynie wysiliłam się na lekkie kiwnięcie. Nie miałam siły się z nim spierać, prosić, by sobie wszystko przemyślał, by zmienił zdanie. Szczerze? Nawet nie posiadałam na to ochoty.
 Pokręciłam głową do swoich myśli. Cameron musiał uznać moje milczenie za koniec rozmowy, bo zgasił różdżkę i zaczął kierować się do wyjścia.

- Zaczekaj! – Chwyciłam go lekko za ramię, nagle przypominając sobie o właściwym celu sprowadzenia tutaj jedenastolatka. – Muszę cię o coś zapytać.

 Spuściłam wzrok, będąc świadoma, że nie będę w stanie spojrzeć chłopcu w oczy.

- Czy twój ojciec... czy on... był śmierciożercą?

 Nie o to dokładnie chciałam zapytać. Niespodziewanie zapomniałam właściwej treści mojego pytania. Cholera, wyleciał mi z głowy nawet sam zamiar pytania się Camerona o cokolwiek! W tej chwili pragnęłam po prostu zakończyć tą żenującą sytuację i znaleźć się w towarzystwie przyjaciół, jeść pudding i popijać sok dyniowy...

 Ślizgon milczał przez dłuższą chwilę. Zapewne w jego głowie powstało już kilka wersji odpowiedzi. Zdążyłam poznać go na tyle dobrze, by wiedzieć, że młody Lizzyl nigdy nie kłamie, ale też nie zawsze wyjawia całkowitą prawdę.

- W moim domu czci się Voldemorta i czystość krwi – odpowiedział praktycznie bezgłośnie. – Ojciec nigdy mi tego nie powiedział, ale jestem pewny, że był śmierciożercą. I na pewno, gdy Voldemort wróci, znów stanie u jego boku. A z nim pewnie i mama, i Robert.

 Zaskoczyło mnie, że ten mały chłopiec bez większego strachu wypowiada imię Sami-Wiecie-Kogo.

 A ty?, chciałam zapytać, jednak Lizzyl wyprzedził mnie swoim pytaniem:

- Właściwie, dlaczego mnie o to zapytałaś?

 Ponieważ twój zakichany ojciec zabił mi moje przybrane rodzeństwo!

 Przed wypowiedzeniem tych słów powstrzymał mnie jednak wyraz twarzy Camerona. Ten chłopak nie miał nawet pojęcia o okropnościach, które wyprawił jego ojciec. Sam nawet nie był pewny tego, że Dylan jest śmierciożercą, kierował się jedynie przypuszczeniami.

- Tak tylko zapytałam...

 Zaklęłam w duchu z tej prymitywnej i niezbyt wyjaśniającej odpowiedzi. Zapytałam się o taką informację zupełnie swobodnie. Równie dobrze mogłabym zapytać się Lizzyla, co dostał pod choinkę.

 Chłopiec mruknął coś, co brzmieniem przypominało „Aha...”, po czym bez słowa zostawił mnie w brudnym i śmierdzącym składziku.

 Wyłączyłam różdżkę i ze zrezygnowaniem zsunęłam się do pozycji siedzącej, opierając się plecami o zakurzone drzwi. 
 W nosie miałam fakt, że w każdej chwili ktoś mógłby chcieć się tutaj dostać i bez wątpienia wpakowałabym się w kolejną niezręczną sytuację.
Schowałam twarz w dłoniach, marząc o tym, by zasnąć i obudzić się w dwa razy mniej skomplikowanym życiu. Powoli miałam po dziurki w nosie tych wszystkich „rozmaitości”.

  Gorzej już być nie może...

 Hałas na korytarzu stopniowo przybierał na sile, co mogło oznaczać, że już wszyscy uczniowie powrócili do szkoły i za parę minut wypełnią oni po brzegi Wielką Salę, rzucając się na wszystkie smakołyki niczym stado wygłodniałych wilków.

 Dochodząc do wniosku, że nie mogę spędzić reszty dnia o pustym żołądku w tym nieprzyjemnym, zimnym pomieszczeniu, wstałam z podłogi, po czym delikatnie otworzyłam drzwi, wymykając się z powrotem na korytarz.
 Panująca jasność wręcz mnie oślepiła i przez chwilę nie mogłam przyzwyczaić wzroku do nadmiaru światła. Straciłam równowagę i zatoczywszy koło wpadłam na najbliższą osobę.

- Oj, ostrożnie!

- W-wybacz... – Burknęłam, wcale nie siląc się na jakąkolwiek skruchę.

 Zamrugałam parę razy powiekami i dopiero po chwili zorientowałam się, że staranowałam chłopaka, który na oko był w moim wieku, może o rok starszy. Jako jeden z nielicznych miał ubrany szkolny mundurek. Ravenclaw. Tak jak Luna.

- Nic ci nie jest?

 Nieznajomy przypatrywał mi się z zatroskaną miną, a gdy jego spojrzenie skrzyżowało się z moimi oczami, zarumieniłam się z zakłopotania i zażenowania całą tą sytuacją.

 Kolejna wpadka...

 Sama nie zrozumiałam tego, co wymamrotałam Krukonowi w odpowiedzi, po czym nie zaszczycając go ani kolejnym spojrzeniem, ani pożegnalnym zwrotem, nie wspominając już o przyzwoitych przeprosinach, pognałam przed siebie, chcąc jak najszybciej wtopić się w tłum Hogwartczyków kierujący się do Wielkiej Sali.

 Sama nie byłam pewna, czego właściwie chciałam: tego, by ofiara mojego uprzedniego „natarcia” jak najszybciej zgubiła mnie w gronie kilkudziesięciu uczniów Hogwartu, czy może sama pragnęłam zagubić się w tym morzu ludzi. 
Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, więc wcale nie miałabym im za złe, gdyby teraz przewrócili mnie i zdeptali.

 Wszelkie zmartwienia i troski opuściły mnie dopiero, gdy minęłam próg Wielkiej Sali. Łatwo odszukałam wzrokiem stół, przy którym zasiadali do posiłków mieszkańcy Gryffindoru.
 Zdążyłam wyśledzić sylwetki Ginny, Juliette i bliźniaków. Oni również musieli mnie dostrzec, gdyż zaczęli wesoło wymachiwać rękami i nawoływać, bym jak najszybciej do nich dołączyła.

 Poczułam jak usta rozciągnęły mi się w szerokim uśmiechu. Zachichotałam, gdy dostrzegłam jak Fred ukradkiem próbuje wpleść bratu we włosy gałązkę igliwia – jedną z wielu, którymi udekorowane były wszystkie stoły.

 Już miałam ruszyć w ich kierunku, gdy poczułam jak ktoś delikatnie ciągnie mnie za frędzle od poncza.
Na moje policzki znów wrócił karminowy rumieniec. A co, jeżeli to znów ten Krukon, którego tak nieuprzejmie potraktowałam?

 Policzyłam w myślach do trzech, po czym obróciłam się na pięcie, chcąc jak najszybciej stawić słowa prześladowcy.

 Ku mojemu zdziwieniu, nie ujrzałam przed sobą wyższego ode mnie o głowę chłopaka, tylko niską, korpulentną dziewczynkę, która tak jak ja była mieszkanką Gryffindoru. Wydawała mi się dziwnie znajoma.

 - Przepraszam – odezwała się nieśmiało, jednak po wypowiedzeniu pierwszego słowa już odważniej uniosła podbródek, hardo mierząc mnie wzrokiem swoich brązowych oczu. – Czy mogłabyś w końcu oddać moją gazetę?

~*~
Świąteczny cud? Hm... Mogę napisać, że śmiało można takim mianem określić mój powrót. Nie wiem, czy robię to pod wpływem chwili, czy zmusiły mnie do tego wyrzuty sumienia, Wasze komentarze, maile, wiadomości wysyłane na GG... Naprawdę nie wiem, ale zobaczymy, co z tego wyniknie. 
W związku z tym, że chciałabym to opowiadanie zakończyć najpóźniej pod koniec kwietnia, musiałam wprowadzić do jego fabuły wiele zmian. Zresztą, moim priorytetem jest moje nowe opowiadanie autorskie, a to będzie... taka moja odskocznie od rzeczywistości ;)

Tak więc witam Was ponownie. Ponadto, z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, chciałabym Wam życzyć mnóstwo radości z życia, miłości, wytrwałości w dążeniu do celu. Nie przestawajcie wierzyć we własne marzenia i nie przejmujcie się drobnymi porażkami, gdyż, jak wiadomo, na błędach uczy się najlepiej.
Dziękuję, że jesteście, Kochani!

Trochę Wam jeszcze pospamuję (mój blog, więc chyba mi wolno ;)) i zaproszę tych, którzy jeszcze nie odwiedzili mojego bloga z opowiadaniem autorskim na:
Harry Potter Broom

Obserwatorzy